Tekst zainspirowany nową kolekcją Natalii Siebuły napisała Agnieszka Wolny-Hamkało
One
W uzdrowiskach wiosną spływają rzekami z gór białe Ofelie w lekkich sukniach. Lśnią jak perłowe purchawki między drzewami. Wszędzie są ślady po nich: kolczyk w potoku, wstążka w jarze, nieznana zielarkom nitka na mchu. Można je spotkać o świcie na Bulwarach Dietla, w pijalni Słotwinka, w oknach zabytkowych willi. Uzdrowiskowi goście Witoldówki, Małopolanki i Romanówki uśmiechają się do nich jak do wspomnienia snu. A one stają w oknie brudne od kefiru, ze zdrojowym eklerkiem między zębami. W sukienkach zapiętych na miliony guzików.
Spotkanie na schodach
Wieczór w uzdrowisku. Hotele świecą w ciemności, alkohole, dancingi przy stoku. Przez okna sali tanecznej zagląda Góra Parkowa i ciemny Jesiennik. A ciemnooki złodziej po cichu okrada płaszcze. Tymczasem dziewczyna w sukience spotyka kogoś na schodach: szelest rękawów, zagięcie materiału, światło na firankach. Teraz ty gonisz. Która z kuracjuszek wypocznie tej nocy w ramionach słynnego hydroterapeuty? Radon, siarka, fluor, wszystko dla pań. Kąpiel w wodach termalnych będzie dla twojej skóry jak resocjalizacja, będzie tak, jakbyś znów stała nago w parku zdrojowym w fontannie z żeliwną wodą albo karmiła kapustą winniczki w słoiku. W tej sukience. Z tą szklanką. Migotliwość sukienek na korytarzu Domu Zdrojowego. Oszołomienie – biel ma to do siebie. Jak woda – przewrotna, lecznicza. Potem mężczyźni szukają w jadalni, w apartamentach, na dachu hotelu, na schodach: widzą rąbek sukienki, tasiemkę od bluzki, ale tylko kątem oka, na granicy smutku snu. I coraz mniej wierzą, że to coś więcej niż film zapisany nad ranem na siatkówce oka.
Przyjaciółki
Dwie, całe na biało, przytulone do siebie jak żarówki. Opowiadają sobie intymne historie, te, które zapisuje się na tylnej okładce książki, w notatkach w telefonie, w seriach robionych pod słońce, szybkich zdjęć. Siedzą z nogami na stole, przy otwartym oknie. Jedzą słonecznik, knują plan ucieczki: w innym mieście, pod inną szerokością założą farmę lam i sklep z rybami do oczek. Zabiorą ze sobą tylko tę sukienkę, szczotkę do włosów, ulubioną książkę. Muszą jeszcze wygrać – w zdrojowym kasynie, w budce ze zdrapką. Szukając szczęśliwego numeru przyglądają się rejestracjom samochodów, datom urodzin, cyfrom zegarków. Ale na razie są tu, na wyciągniecie ręki. Jutro pójdą grać w badmintona – będą odbijać lotkę, mrużyć oczy, śmiać się. Wieczorem, przed pójściem na tańce wyciągają z szafy marynarki, jasne jak zęby mleczne. I jaskrawo piękne. Podróż zaczyna się od tej pierwszej zmiany. A potem jest druga zmiana, trzecia…
Goście
Gorączkowo, pośpiesznie, z rękami w mące, z buzią pełną kopytek, podbiegają do okien: na zewnątrz chwieją się wierzbówki, żółty pies tarza się w piachu przy podjeździe. Na placu jest pusto. Nie ma jeszcze gości. Kobiety odchodzą od okien. Pierwsza sprawdza językiem temperaturę gruszkówki: wódka jest słodka i chłodna, prosto ze spiżarki w przyziemiu. Druga wkłada drewnianą wykałaczkę w ciasto z gruszkami: jest już dobre. Jeszcze obrus, muzyka z adapteru. W pośpiechu, między pokojami, migają białe sukienki – jedna „pęknięta” na plecach – w tańcu można dotknąć skóry, na łopatce może przysiąść biedronka. Druga suknia prawie przezroczysta, płoży się jak mgła z teatralnej dymiarki. Dziewczyny próbują ciasto, kostkę lodu, brudne palce, papierosy, gumy orbit, wreszcie pastę. Co przywiozą ze sobą goście? Jakie historie, jakie gry? W korytarzu groźnie szczerzą się parasolki. A potem się chmurzy. I wchodzą goście. Bez humoru, przeziębieni, zmęczeni podróżą. Siadają przy stole. Poddają się gestom gospodarzy, białym strojom, gruszkówce. Ich nastrój się zmienia. Na zewnątrz zaczyna padać deszcz i świecą latarnie. Telefony się rozładowują. Robi się przyjemnie, ściany się kołyszą. Poplamiony obrus rozśmiesza gości. Jest ciepło. Pies obwąchuje puste butelki i zasypia pod parapetem.
Spacer
Po kłębach deszczu zostaje szare światło i mnóstwo luster na Bulwarze Dietla. Świeżo wyprane jest to uzdrowisko. Bieg przez kałuże w szerokich spodniach, dzikie wrzaski chłopców i dziewczyn w bieli. Kropki błota na okularach. Tęcza na szybie apteki. A pod cukiernią kolejka. Panna w białym żakiecie niesie pączki w kremowym pudełku, wiatr potrąca wstążki. Rowerzysta wyrywa pudełko, staje w bezpiecznej odległości i zjada pączki na oczach zaskoczonej panny. I jeszcze chce numer telefonu! I zaprasza ją do kina, żeby spłacić oba pączki! Lukier wpada w błoto. Dziewczyny śmieją się, ale chcą zwrotu pączków. Wyciągają z kieszeni telefony, chcą dzwonić na policję. Słońce robi z bulwaru złotą tubę. Koty myją się pod parkanami. To jest zwykły, ziemski dzień. Zapach czystej mokrej bawełny. Nie wymyślono niczego lepszego.
Kino
Biały marmur w hotelu przypomniał im czarno-białe filmy, w których mężczyzna podaje kobiecie ogień. Na zewnątrz padał śnieg. Herbata stygła błyskawicznie. Obie pomyślały o wycieczce do kina zdrojowego, o krystalicznie czystym dźwięku dolby digital. Włożyły białe sukienki, wsunęły na palce pierścionki. Do torebek wrzuciły tabletki nasenne i apap, na wypadek, gdyby film był smutniejszy niż zapowiadano. A w kinie pięćdziesiąt wygodnych foteli! Nowy ekran perełkowy! Monitoring! Jedna z kobiet wystawiła język do kamery przemysłowej, druga włożyła do buzi garść popcornu. W końcu weszły do kinowej sali, jeszcze chwilę kręciły się i gadały, ale zaraz zgaszono światło i na ekranie zobaczyły siebie: na leżakach w uzdrowisku, na golasa w leczniczej wodzie. W białych garniturach – na seminariach, przy stole do pokera. Trzymały się za ręce, rozkazywały, rozdawały karty.